Japoński experimental w mglisty poranek… Zimne piwo (zamiast zimnej wódki – procentowo schodzę nieco niżej, coby nie utknąć gdzieś w mroźnej, porannej zaspie nieświadomości…), które mi nawet smakuje… Dziwne.
Jakkolwiek zabrzmi to debilnie, dzisiejsza noc w pracy była w jakimś sensie ujmująca (sic!). Najpierw ekran laserowego kompa rozczulił mnie pikselami pożeranymi “na zielono” w miarę postępującego procesu cięcia, co od razu skojarzyło mi się z orwellowską wersją Pac-Man’a (gdzie pogoń jest precyzyjnie zaplanowana, a gra i tak nie ma sensu); wgapiony w ten idiotyczny ekran, rozlałem kawę, a kilka kropel uwaliło ostatni numer Książek…
… no i kolejne roczulenie, po lekturze eseju Radość, Zadie Smith. Krótki, acz ciekawie napisany tekst, którego sens można zawrzeć w opozycji: przyjemność vs radość. Czytając Smith, miałem odczucie, że przemawia przez nią jakaś akceptowalna, nie budząca we mnie znudzenia i zdegustowania, forma naiwności, pewnej “czystości” myśli nie skażonej pompatycznym rzyganiem formułkami i napuszonymi quasi-humanistycznymi komunałami.
Prowadziła do niej długa, męcząca droga i aż do ostatniej chwili byłam przekonana, że się nie zdarzy. Jej pojawienie się tak mnie zaskoczyło, byłam na nią do tego stopnia niegotowa, że zaplanowałam na ten dzień zwiedzanie muzeum w Auschwitz. W pociągu, z którego mieliśmy się przesiąść do busa, położyłam ci stopy na kolanach. W bliskiej perspektywie mieliśmy wszystko, przez co życie jest nie do zniesienia, a czuliśmy to jedno, dzięki czemu warto żyć. To niewątpliwie była radość.
W eseju tym jest jeszcze kilka podobnych fragmentów, które ocierając się o ckliwość, są jednak bardzo szczere, a przez to – możliwe do strawienia. Radość nie jest bowiem dla mnie kategorią jasną i abstrakcyjność owego pojęcia zaciera konkret, który możemy wydobyć wyłącznie poprzez odwołania do realnych momentów, czy wspomnień. Tak właśnie zbudowany jest esej Zadie Smith. Godny polecenia tekst!